W tym stanie wydają się jej dozwolone wszystkie sposoby, by wejść na widownię i znaleźć się u boku swego ukochanego Marcela. Tymczasem na scenie panna młoda zdejmuje z głowy wianek z kwiatów pomarańczy i rzuca go jednemu z tancerzy. Rozlegają się burzliwe oklaski.Dostrzegając Therese i Kiki w tłumie wychodzących z teatru, Jeanne wykrzykuje – „Są! Dziwki! Złodziejki!”. Marcel Duchamp zakłada płaszcz i ulatnia się w pośpiechu. Z kolei Therese, przeczuwając, że sytuacja może się źle skończyć, próbuje przekonać pijaną koleżankę, by wróciła do domu. Ona jednak ani myśli jej słuchać i czepia się kurczowo pożyczonych Kiki karakułów.
Archive for the Kiki.Królowa Montparnasse’u Category
JAK NIGDY
Kiki pokazuje od razu pazurki i szybko uwolniwszy się z opresji, wychodzi z teatru z dumną miną. Na ulicy czeka już na nią Man, a Treize w taksówce. Wsiadają do auta, tymczasem wściekła Jeanne usiłuje też wcisnąć się do środka. Treize odpycha ją z całej siły. Nagle Jeanne potyka się i wpada w sam środek ogromnej kałuży, a taksówka rusza gwałtownie z miejsca. Jak nigdy dotąd Kiki odczuwa potrzebę wytchnienia i ucieczki. Chce na jakiś czas zapomnieć o Montparnassie. Wyjechałaby gdzieś, gdzie mogłaby pooddychać swobodnie.Całe szczęście, że rok kończy się w wesołej atmosferze. To za sprawą Pica- bii i jego Skeczu filmowego reżyserowanego przez Rene Claira w teatrze des Champs-Elysees.
ODPOCZĄĆ OD PARYŻA
Podczas jednego z przedstawień S keczu filmowego w sylwestra 1924 roku Rene Clair, oświetlając z jaskółki różowym światłem biblijną parę, zakochuje się w Broni i jej subtelnej urodzie. Kilka miesięcy później bierze z mą ślub. W taki sposób sceniczna Ewa staje się w życiu prywatnym panią Chomette, a publicznie panią Clair. Dla Marcela Duchampa zostaje na zawsze żoną Adama. W lutym 1925 roku spełnia się pragnienie Kiki. Opuszcza Montparnasse, jedzie pociągiem ekspresowym na Południe, gdzie będzie mogła odpocząć od burzliwego życia Paryża. W każdy letni wieczór pewien młody, ale starczo wychudzony, mężczyzna w białym ubraniu przychodzi w to samo miejsce na uboczu, siada i patrzy na port w Villefranche.
SAMOTNY MĘŻCZYZNA
Nad wieżą kościoła św. Jana i Zatoką Aniołow, osłoniętą od otwartego morza przylądkiem, zapalają się intensywnie gwiazdy, niemal takie same jak te, którymi ów mężczyzna zwykł podkreślać swój podpis artysty i poety. Nad bezsennym miastem, jego barokowym kościołem, starym fortem i egzotycznymi palmami wznoszą się wysoko góry opasane serpentynami dróg, wyglądające jak olbrzymie, kamienne wachlarze. Jean Cocteau, to on jest tym samotnym mężczyzną, wsłuchuje się w odgłosy uderzających o siebie, zacumowanych łodzi i w bezwstydne, nieregularne chlupotanie wody. Jego źrenice są dziwnie rozszerzone. Gdy zagadują go rybacy, me dostrzegający aury śmierci, która mu towarzyszy, ogarnia go złudzenie, że jeszcze żyje.
REKONWALESCENCJA JEANA
Światło latarni morskiej z wieży kościoła św. Jana, wędrujące od Przylądka Nicejskiego przez szeroką redę Villefranche, aż po nabrzeże portowe, na chwilę rozjaśnia pociągłą twarz Cocteau, jakby nawiedzoną przez demona. To twarz lunatyka. W Villefranche-sur-Mer, małym porcie rybackim na południu Francji, Jean Cocteau przebywa na rekonwalescencji. Przyjechał tu, by ukoić cierpienie po śmierci człowieka, którego nazywa swym synem.W sierpniu 1924 roku zamieszkał wraz z Georges’em Auriakiem w willi Zacisze. Próbowali uciec od rzeczywistości, poddając się działaniu opium, które przenosiło ich w błogą, niemal niebiańską próżnię. Któregoś dnia, idąc ciemną ulicą w stronę portu, Cocteau natknął się na mały hotel położony tuż nad brzegiem morza, o dźwięcznej nazwie „Welcome-Bienvenue”.
W HOTELOWYM DANCINGU
Kiki przyjeżdża do Villefranche w deszczowy dzień i od razu popada w przygnębienie. Tak bardzo tęsknię za moim Jockeyem – skarży się swojej przyjaciółce, Marie Louise Hobinet-Duris, opierając się o żelazną balustradę balkonu.Obie mieszkają w bardzo ładnym pokoju na trzecim piętrze, skąd rozciąga się widok na port, tonący teraz we mgle.Wszędzie czuję sól i zapach smołowanych lin. Dziwne, ale to wprawia mnie w fatalny nastrój. Może zejdziemy do baru, żeby się trochę rozweselić? W dzień i w nocy w hotelowym dancingu, na parterze, aż roi się od podchmielonych marynarzy .
ZNANA MELODIA
Są tu też przystojni, smukli marynarze z amerykańskich statków, zarzucający do tylu swe jasne wtosy. Ich niebieskie mundury są tak opięte, że sprawiają wrażenie, jakby były namalowane bezpośrednio na ciele. Kiki zachowuje stosowny dystans, czując się onieśmielona tymi potężnymi chlopiskami puszczającymi do mej oko i skorymi do bójki z byle powodu. Orkiestra zaczyna właśnie grać znaną melodię. Orkiestra to może trochę przesadne określenie jak na zespół składający się z trojga muzyków: dwóch mężczyzn, jednego grającego na pianinie, a drugiego na bandzo, oraz tłustej, jednookiej akordeomstki. Po chwili ów tercet zaczyna grać fokstrota.
ZNACZNIE LEPIEJ
Kiki czuje się już znacznie lepiej. Przy barze dołącza do niej Cocteau, który właśnie wrócił z Londynu. Obok nich stoi pewna Amerykanka ze swoim bratem, z którymi Kiki zawarła już znajomość. Teraz oboje uśmiechają się do niej. Można by pomyśleć, że to niemal rodzinne spotkanie. Po kilku dniach pobytu w Villefranche Kiki jest już gwiazdą portu. Marynarze, kiedy widzą, ze zbliża się do baru, chowają w pośpiechu swe berety z czerwonymi pomponami. Ona bowiem, ot tak dla zabawy, zrzuca im je z głów nonszalanckim ruchem ręki. Man miał dojechać do niej, ale obowiązki zatrzymały go w Paryżu.
PRZEJAWY WROGOŚCI
Najbardziej ulubionym przez Kiki obrazem Krohga jest nieduże dziełko, na którym uwiecznił ją, jak tańczy z werwą z pewnym marynarzem na dancingu w hotelu Welcome. Niestety, w Villefranche Kiki i jej przyjaciele coraz częściej spotykają się z przejawami wrogości ze strony właścicieli lokali i miejscowej ludności. Tutejsi mieszkańcy są niezbyt przyjaźnie nastawieni do paryżan. Nie lubią obcych, a zwłaszcza tych, którzy zachowują się ostentacyjnie. Powodem jest zapewne również zawiść, gdyż żołd amerykańskich marynarzy znacznie przewyższa zarobki „tubylców”. A do tego jeszcze Kiki de Montparnasse, która bez żenady pokazuje się samotnie w porcie albo paraduje w towarzystwie amerykańskich kolegów.